Do Kerczu dotarliśmy za jedyne 15 hrywien. Należało by teraz znaleźć jakiś hotel. Naszczęście mamy przecież przewodnik. Są. Dwa hotele. Pierwszy całkiem blisko dworca. Za drogo. No może nie był aż taki drogi, ale bez przesady. Zawsze z oszczędności można się przecież przespać w krzakach (chociaż czułam nieodpartą potrzebę zrobienia prania i porządnego wyszorowania się, ale to można odłożyć na zaś). Zostaje jeszcze drugi hotel. Ten z kolei jest gdzieś daleko, w bliżej nieokreślonym kierunku. Przed pierwszym hotelem siedzi jakiś chłopak. Jak na mój gust wyglądał raczej jakby uciekł z Erasmusa. I nic nie rozumiał po angielsku. W tym momencie miałam okazję dać popis swoich zdolności poliglotycznych, wypowiadając jedno zdanie:
- Wo ist Kirowa Strasse?
- …
Ale zdanie zrozumiał i pokazał. Tam hen, hen. Idziemy. Całkiem ładne centrum, główna ulica, czy coś tam. Oczywiście imienia Lenina, to jaka by miała być?? Mój towarzysz był bardzo zły, ponieważ dla niego od początku wizja nocy w krzakach przypadła do gustu. Mi przypadła raczej miska z wodą, sznurek i gniazdka elektryczne. Ale to te moje fanaberie. No jeszcze kawałek i będziemy w tym drugim hotelu. I na pewno będzie tanio! Już trochę byłam zmęczona tułaniem się. Wszystkie ulice usłane są martwymi, wysuszonymi lub rozdeptanymi szarańczami. Skąd ich tutaj aż tyle? Mięliśmy sporo problemów ze znalezieniem „Kirowa Strasse” stojąc na.. „Kirowa Strasse”. Pytaliśmy przechodniów, rozglądali się, drapali po głowie, ale nie znaju. Hmm. W końcu. Jest. Ale gdzie hotel?
Ulica. Z jednej strony rozciąga się pierzeja zabudowy, po drugiej - plama morza. I jeden budynek wyjątkowy.. Pałac Alladyna chyba, albo siedziba Ali Baby, nie jestem pewna. Czułam, że to będzie to. I było. Ale kilka lat temu. Teraz jest tam chyba kasyno (to by pasowało!). Krzaki wygrały ze sznurkiem na bieliznę. Teraz widzę, że był to wspaniały pomysł, z tymi krzakami.
Idziemy spać w ruinach Pantipakajonu. Można go potraktować jako trzeci hotel w Kerczu? Hoteli jest oczywiście więcej, ale ja rozważam w tym tańszym gatunku. Ranking wygrywa hotel nr 3. Polecam.
Wdrapujemy się po Wielkich Schodach Mitrydatesa (Bolszaja Mitridatskaja Letnica) prowadzących chyba na 20-ste piętro. Szarańcze skaczą po czym się da, łącznie z twarzą. Jesteśmy na górze. Rozkładamy się z tobołami na brzegu skarpy. Wokół jeszcze wrzawa. Małe straganiki z pamiątkami, turyści, samochody. Siedzimy i kontemplujemy widok na Cieśninę Kreczeńską i panoramę miasta. Po drugiej stronie, za naszymi plecami, rozciągają się ruiny Pantipakajonu. Później zachód słońca. Ludzi coraz mniej. Nastaje ciemność, a wraz z nią cisza. Radek podczas załatwiania potrzeby znalazł czaszkę.
Późno, ciemno, czas poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Idziemy ścieżką gdzieś dalej. Jeden pagórek, grupa ludzi pije, drugi pagórek, jakaś para, nie wiem co robi (:, trzeci pagórek, czwarty pagórek, tutaj byłoby dobrze! Byłoby, gdyby chwilę wcześniej damska połowa wyprawy nie załatwiła tam swojej potrzeby, a tak trudno o płaskie miejsce.. No trudno. Nie ma wyjścia. Namiot rozbity. Pięknie! Gwiaździste niebo, miasto gdzieś w oddali świeci kolorowymi światełkami, morze i nikogo dookoła. Przymykając oko na 1000 szarańczy do towarzystwa, pragnących bardzo spędzić z nami tą noc w naszym namiocie.
Spadła gwiazda. Wypowiedziałam życzenie.
Rano..
Szósta. Głucho i spokojnie. Przyjemnie chłodno. Gdzieś daleko w Łodzi, w Polszy ludzie właśnie wstają do pracy i biegną na autobus. A my jemy śniadanie. Tradycyjnie chleb z kefirem. Okazało się, że rozbiliśmy się przy bunkrze porosyjskim (?), który służy nam jako stół i krzesła w jednym. To pawie jak „śniadanie na skale”. Tylko, że na bunkrze. Szarańcze zapomniały się obudzić. Lepiej dla nas. Miło, miło, ale idziemy dalej. Po drodze odwiedzamy ruiny. Nie wiedzieć czemu, takie zabytki, tj. kupa kamieni, mnie nie ruszają. Zwłaszcza kiedy ktoś wstawia w mnie słup wysokiego napięcia..
Siedzimy właśnie w przydworcowym barze. Tanio. Za 24 hrywne (niecałe 12 zł) można tutaj zjeść 2 bułki słodkie, bułkę z mięsem, 2 porcje pierogów z mięsem, popijając do tego dwoma piwami i dwoma kompotami. No i ten wyjątkowy klimat.
Miejsce jest urokliwe. Jakbyśmy żyli w latach 80-tych w PRL-u. Tak sobie to przynajmniej wyobrażam. Mozaika płytek pcv na podłodze, każda z innego kompletu, ale są! Rewia kolorowych cerat na stołach przyozdobionych sztucznymi kwiatami. Wybrzuszony sufit z płyt pilśniowych koloru szaropistacjowego. I panie ekspedientki w fartuszkach uśmiechnięte od ucha do ucha! Tutaj ostrzeżenie dla amatorów pierogów. Ukraińskie „pirożki” nie mają nic wspólnego z naszymi pierogami. Mimo, że podobnie brzmią, kryją się pod nimi buły, bułki z głębokiego tłuszczu, bułeczki. Trzeba o tym pamiętać.
Jem pierogi, które okazały się być bułkami i obserwuję kontem oka kucharkę stojącą teraz w kącie sali. Otwiera zamrażarkę i czegoś szuka. Właśnie podskoczyła do niej dorodna szarańcza, usiadła na kancie maszyny i patrzy. W tym momencie została rąbnięta kawałem mięsa (prawdopodobnie na nasze pierogi) wyglądem przypominającym przeskalowaną 5 razy pasztetową. Teraz szarańcza siedzi na ścianie. Kucharka nie miała cela.