Obudziłam się o 14. A właściwie to zostałam obudzona. Jakiś chłopak właśnie rozmawiał z Radkiem tuż obok. Usłyszałam tylko "fellows backpackers" i zobaczyłam, jak wręcza mu coś metalowego. Leciał właśnie do Taipei i odprawił już bagaż główny, kiedy przypomniał sobie, że ma multitoola w bagażu podręcznym. Nie mógł go wnieść na pokład, więc dał go nam. W środku była karteczka z jego adresem i prośbą, żebyśmy po zakończeniu podróży odesłali do z powrotem. Chłopak jest z Nowego Jorku i domyślam się, że darzy tego multitoola ogromną czcią, gdyż na kartce znajdował się dopisek:
"Have a wonderful trip. Please return this little guy if you can. Email his/your adventures." Po drugiej stronie kartki adres strony "My multitool travels". Hmm...
O godzinie 20.40 mięliśmy lot do Jakarty. Akurat rozpętała się ogromna burza, ale mimo to wystartowaliśmy. Samolot śliczny. W środku wszystko nowe. Ale tym razem nie obyło się bez przygód. Szczerze mówiąc, żegnałam się z życiem, chociaż reszta pasażerów była jakaś niewzruszona. Uspokajający był fakt, że Radzia posadzono przy wyjściu ewakuacyjnym, a razem z nim i mnie. Istniała więc szansa, że jakby co, przeżyjemy... Stewardessa - śliczna Indonezyjka, dała mu instrukcje, że w razie czego, ma otworzyć drzwi, przy czym podkreśliła, że jeśli nie da znaku, ma tego nie robić!
Lało, błyskało, aż nagle uderzył w nas piorun! Słychać było huk, jakby coś walnęło w prawe skrzydło, aż samolot zaczął się trząść! Złapałam się za głowę i tak już spędziłam kolejne dwie godziny...
W Jakarcie kolejne przesunięcie godziny do przodu. Znowu sauna, ale tym razem ładne, orientalne lotnisko. Tak długo kupowaliśmy wizę, że wszyscy zdążyli odebrać swoje bagaże z taśmy, a nasze stały na ziemi pilnowane przez jakiegoś pana. Wiza na 30 dni (na dłużej się nie dostanie, chyba że kupi się ją w ambasadzie w Warszawie za 100$ - wtedy jest na 15 dni dłużej) za 25$. Musieliśmy pokazać bilet powrotny.
Przed terminalem taksówkarze kontratakują, ale tak nachalnie, że naprawdę nie dało się od nich odpędzić. Dopytywali się skąd przylecieliśmy i dokąd idziemy. Wmawiali nam, że nie ma już autobusów do miasta, a hotel na lotnisku kosztuje majątek. Stali nad nami kiedy czytaliśmy przewodnik. Patrzyli przez ramię. A autobus się jednak znalazł (za 20 000Rp) i zawiózł nas na dworzec w centrum Jakarty (Gambir).
Na dworcu znowu posypały się propozycje - taxi, tuptuk, motorower, do wyboru do koloru. Tradycyjnie poszliśmy pieszo. Obeszliśmy wielki park z monumentalnym pomnikiem, gdzie zza ogrodzenia wystawiały głowy sarny i jelenie. Drogę przebiegły nam znajome szczury i karaluchy. Wzdłuż zatłoczonych uliczek pełnych budek z jedzeniem, śmieci i piętrzącymi się nad nimi luksusowymi budynkami, dotarliśmy na Jalan Jaksa, gdzie wg przewodnika miały być tanie noclegi. Wszyscy byli nami wyraźnie zainteresowani. Notoryczne "How are you?", "Where are you going now?" i "Transport, yes yes?" wpiszą się z czasem w naszą codzienność. Tymczasem wszystko jest pozajmowane. Spotykamy bussinesmana z Finlandii, który mówi, że będzie podążał za nami, aż czegoś nie znajdzie do spania. Za moment z taksówki wysiada chłopak w okularach i koszuli w kratę. Słysząc "O, cześć" zdumiałam. Polak! W Jakarcie! Okazało się, że właśnie przyleciał z Bangkoku, ma na imię Piotrek i jest z Kostrzyna. Szukaliśmy teraz we czworo. W jednym z hoteli okazało się, że Fin świetnie mówi po indonezyjsku. Recepcjonista, ponieważ tutaj również nie było miejsc, wybiegł na ulicę i znalazł nam coś zastępczego - mały pokój za 90 000Rp. Fin bierze.
Już we troje trafiliśmy do hotelu Tator. Był akurat wolny jeden pokój dwuosobowy z łożem królewskim, klimą i łazienką. Śniadanie wliczone w cenę, 120 000Rp. Nie chcąc zostawić Piotrka na lodzie, decydujemy się spać razem i płacimy 150 000Rp. Pokój na drugim piętrze z oknem wychodzącym w przepaść z klimatyzatorami, jażeniowe światło, kafle, kibel z prysznicem w jednym (tj. możesz się załatwiać biorąc prysznic jednocześnie). Ale ogólnie naprawdę nieźle. W końcu się umyliśmy (ostatnia kąpiel w Stratford...) i wyszliśmy coś zjeść.
W knajpce czekały na nas tradycyjne indonezyjskie przysmaki - ryż, kurczak (w tym przypadku w postaci małego gołębia) i ostry sos. Cena 12 000Rp. Kusimy się na piwo, za niedorzeczną cenę 20 000Rp. Nie ma tutaj zbyt dużego wyboru, można kupić jedynie Bintanga - Indonezyjczycy nie piją.
Z knajpy wracamy pod nasz hotel, gdzie stoją drewniane stoliki i krzesełka, jest całkiem miło. Widzę grasujące szczury i gryzące komary. Idziemy spać po godzinie 4, wszyscy w jednym łóżku.
Po tej nocy Piotrek został z nami na kolejne 3 tygodnie... (:
Hotel Tator
Jalan Jaksa 37
Jakarta, Indonesia
tel. (62-21) 3192-3940