Piotrek pojechał na dworzec kupić bilet do Yogyakarty kiedy jeszcze spaliśmy. Pożegnaliśmy się w półśnie. Zeszliśmy na śniadanie - dwa tosty, dżem i jajko sadzone do wyboru, masło i czarna kawa. Później mała niespodzianka - Piotrek wrócił. Okazało się, że pociąg odjeżdża dopiero o 20.45. Kupił bilet imienny za 200 000Rp w klasie excetutve, cokolwiek to znaczy. (Później się okaże, że w skórcie oznacza to najdroższy...) Postanowiliśmy w związku z tym pójść wszyscy do Muzeum Narodowego.
Wstęp 3000Rp. Na wejściu zaczepiło nas dwóch studentów biegle mówiących po angielsku. Notabene w Indonezji po angielsku mówią wszyscy - od małych dzieci po starsze osoby. Chcą sobie z nami zrobić zdjęcie. Dziewczyna daje nam swoją wizytówkę ze swoim zdjęciem i mówi, że jeśli będziemy w Surabayi, koniecznie musimy do niej zadzwonić. Ma na imię Riviz.
Chwilę oglądamy gliniane naczynia, terakotę i posągi, kiedy podchodzi do nas kolejna studentka, tym razem turystyki i przeprowadza z nami ankietę na temat tego miesjca, jego ochrony, czystości itd.. Strasznie cieknie mi z nosa (angielska grypa), więc pytam się jej, czy ma może chusteczkę. Zaskoczona spogląda na swoją koleżankę i po chwili, kiedy ustaliły nawzajem, co to jest chusteczka, oznajmiła, że nie ma. Pytam więc, gdzie jest toaleta, z nadzieją, że znajdę tam kawałek papieru toaletowego (naprawdę mi ciekło...). Dziewczyna proponuje, że mnie zaprowadzi. Przeszłyśmy pół budynku, a na miejscu okazało się, że papieru oczywiście nie ma (za to jest wężyk wystający ze ściany). Tłumaczę jej o co chodzi, a ta prowadzi mnie do sklepu. Kupiłam rolkę, a dziewczyna uświadomiła mnie, że oni żadko używają chusteczek, a podcierają się w inny sposób...
Bardzo sympatyczna ta dziewczyna. Kiedy wróciłyśmy w końcu z poszukiwań chusteczki okazało się, że zaraz zamykają. I w tym właśnie momencie spotkaliśmy kolejnego Polaka - Bartka z Siedlec, który ożenił się z Indonezyjką w Zakopanem. Mówi, żebyśmy koniecznie pojechali na Sumbę.
Na obiad wybraliśmy się do restauracji przy hotelu Ibis. Od razu podejrzane wydało nam się to, że w środku było pusto i bardzo ekskluzywnie. Dzrzwi otworzył nam elegancko ubrany kelner, reszta kłaniała nam się w pas i skakali jak szaleni. Zauważyłam, że tutaj w każdej restauracji pracuje milion osób - 5 kelnerów, 2 kelnerki, oddźwierny, kasjerka... Może trochę przesadzam, ale naprawdę jest ich mnóstwo. Zamówiliśmy dania, soki i zmiksowane awokado z lodami waniliowymi. Do tego herbata w cenie dania i deser w prezencie - dziwne zielone galaretkowate coś. Zapłaciliśmy po 50 000Rp, wliczając w to spory napiwek. Do tego na koniec się rozpadało, więc kelnerzy chcięli nam dać parasolki.
Pokręciliśmy się jeszcze trochę, Piotrek pojechał na dworzec, a my poszliśmy spać w naszym królewskim łożu.