Śniadanie serwują między 8 a 11 na dole w recepcji. Okrągły Sandwich z bananem w środku, kawałki owoców na talerzyku – arbuzy, melony, papaje, a do tego kawa. Wszystko wliczone w cenę pokoju.
Tym razem udało nam się nie zaspać. Wszystko bardzo smaczne, aczkolwiek jak dla mnie trochę ascetyczne.
Po śniadaniu wypadało zrobić z sobą porządek, co uczyniliśmy udając się do pralni naprzeciwko. Cały dzień snuliśmy się po mieście, żeby w końcu trafić do knajpy wieczorem. Drinki po 10 000Rp do godziny 22. Postanowiliśmy spróbować i jak można było przewidzieć, po pierwszym nie chciało nam się już nigdzie iść. Poleciały zamówienia po 35 000Rp, 40 000Rp, drinki z palemką do wyboru do koloru. Otoczyło nas mnóstwo białych twarzy, rechoczące turystki, dziewczyna rzygająca w ubikacji obok, biali mężczyźni z Indonezyjkami wyglądającymi jak francuskie prostytutki. Coś w tym musi być, bo kilka razy na ulicy mijałam się z dziadkami, którym towarzyszyły na oko piętnastoletnie miejscowe dziewczyny.
Przenieśliśmy się do baru reggae naprzeciwko naszego hotelu. Akurat był koncert. Dostałam najbardziej fascynującego drinka w swoim życiu. Zamówiłam coś, co nazywało się „magic duck” i rzeczywiście. Barman przyniósł plastikową kaczkę, z której nalewało się do kieliszka sok ze świeżego grejpfruta z czymś alkoholowym. Dziobem oczywiście. Po koncercie dosiedli się do nas ludzie z zespołu, od których dowiedziałam się, że palenie marihuany na Bali jest bardzo niebezpieczne. Podobno krąży tu pełno zamaskowanych policjantów, podających się za handlarzy narkotyków. W sumie to ciekawe, ponieważ ani razu nie widziałam tutaj policjanta w mundurze, a właściwie to jakąkolwiek postać policjanta. Za to chłopak polecił Gili. Gili to podobno raj dla palaczy.