Oto jesteśmy. Niebieski znak wskazuje dwa kierunki: Trieste, Slovenia. W tym miejscu zaczyna się przygoda (mała czy duża). Przekraczamy granicę. Za plecami zostawiamy Włochy, Morze Śródziemne, makaron i kawę. Przecież wyjeżdżamy tylko na chwilę. Wszędzie tam, gdzie nie mówi się po polsku, mam dreszcze, bo przypominają mi się marzenia z dzieciństwa o starej walizce z naklejkami z nazwami państw, w których kiedyś byliśmy. Taką walizkę widziałam kiedyś w filmie i jako dziecko, zaczęłam marzyć o podróżach, podróżach dokądkolwiek...
Żeby odpowiedzieć na pytanie, skąd ja się tutaj wzięłam, musimy cofnąć się o mniej więcej dwa tygodnie. Marcin zaprosił mnie do Triestu. Bez przekonania, enter! Kupiłam bilety. Lot Warszawa-Bologna. Enter! Ogromną radość sprawia mi wodzenie palcem po mapie, kiedy widzę promocje linii lotniczych i za każdym razem w głowie już tam lecę. Niestety zbyt wiele spraw trzyma mnie w Łodzi. Rodzina, przyjaciele, praca, doktorat, praktyki... Ale czasami dobrze jest zapomnieć o tych wszystkich sprawach, wsiąść w samolot i polecieć. I tak też zrobiłam, jak już wcześniej wspomniałam, bez przekonania. To tylko tydzień.
Z domu wyruszyłam o 7.30 (wczoraj). Podróż samochodem na lotnisko. Okęcie zatłoczone. Wszyscy dokądś lecą. Żadnych nadzwyczajnych wydarzeń. Wylot o 12. O 14 jestem w Bolonii. Aerobus odjeżdża spod samego terminala (6 euro). Mija 20 minut i jestem na dworcu Bologna Centrale. Miasto nic się nie zmieniło. W znajomym barze zjadam pizzę, wypijam kawę, pociąg czeka na peronie, przesiadka w Venezia Mestre, o 22 jestem w Trieście.
Przed wyjazdem napisałam do Marcina „czekaj na mnie na peronie z winem”. I czekał! Wino chłodziło się w plastikowej torbie z lodem.
Marcin jest w Trieście od miesiąca. Robi praktyki. Mieszka w mieszkaniu Enzo M., artysty, poety, byłego fotomodela, „człowieka renesansu” o bliżej niezidentyfikowanej orientacji. Na ścianach wiszą jego kolarze. Dziwne, tajemnicze i niepokojące. Każdy kryje w sobie jego małe zdjęcie z młodości. Na pewno jest w tym jakiejś większe przesłanie. Ja jednak nie do końca wiem, co autor miał na myśli. Na półkach książki (kilka wydanych przez niego), płyty i mały... Konfucjusz w postaci korka od szampana z czapeczką świętego Mikołaja.
Oprócz poety i Konfucjusza, mieszka tutaj również jeden Brazylijczyk.
Triest kryje w sobie tajemnicę. Sama nie wiem dlaczego zakochałam się w tym mieście. Może dlatego, że jest inne? Może za mało czasu w nim spędziłam (jedną noc i jedno południe). Albo przez jego pokręconą historię i położenie geograficzne. Wiecie, że tutaj James Joyce napisał „Ulissesa”? „Czymże jest miłość mężczyzny i kobiety? Korkiem i butelką.” Dzisiaj przechadza się po moście Ponte Rosso nad Canal Grande.
Wracając do korka i butelki, Marcin czekał na mnie z winem na dworcu. Było już ciemno. Triest rozświetlony latarniami i jasnymi elewacjami kamienic. Czarne morze i wzgórza, za którymi kryje się Słowenia. Poszliśmy na molo. Nie ukrywam, że byłam już bardzo zmęczona po całodniowej podróży, ale chyba wiatr to wszystko wywiał. Nie widzieliśmy się już 3 lata. Zabawne, że nigdy nie spotkaliśmy się w Polsce. Zawsze we Włoszech. A jednak czuję, jakbyśmy się znali.
Problem opróżnionej butelki zaprowadził nas do domu. Tam można było zjeść, kulturalnie, przy stole, przy nowej butelce wina. Włochy=wino. Będę się upierać. Tutaj smakuje inaczej.
Po kolacji wróciliśmy na molo. Marcin wymyślił, abyśmy dotarli tam rowerem. Jednym. Naszczęście Los nade mną czuwał i pozostawił mi resztki rozumu (teraz trochę żałuję). Wiało niemiłosiernie. Na ulicach już prawie nikogo nie było. Tylko snujący się James Joyce po moście, ale jego można zawsze tutaj spotkać. Może szuka maszynopisu? Wpadł mu do kanału i popłynął do morza poza granice kraju. Może dotarł do Austrii? Ale czy Austriacy znają dobrze irlandzki?
Noc minęła na rozmowach. Gdybym pamiętała wszystkie tematy, które poruszyliśmy. I tak do 5 rano. Chyba mnie mocno zawiało.
Późnym rankiem (dla mnie późny ranek to południe, ale było chyba jednak wcześniej, około 9) obudziły mnie palce pomiędzy żebrami. Marcin „Wstawaj, jedziemy.” Czy musimy dzisiaj? Jak długo spaliśmy? Cztery godziny. Cztery godziny i trzy butelki wina (Włoskiego! Chociaż jedno chyba było serbskie?). W mieszkaniu spokojnie. Okno wychodzi na podwórze. Na dachu poniżej leży stos ubrań, które wyprane postanowiły skończyć swój żywot skokiem w dół i których nikt nie był już w stanie stamtąd wyciągnąć.
Brazylijczyk? Jest. Poeta? Jest. Konfucjusz? Jest. Ale nas już nie ma. Pijemy kawę i jemy lody w kawiarni.
Ostatnio dowiedziałam się, że triesteńczycy maja obsesję na punkcie kawiarni. Dla nich są kawiarnie i Kawiarnie. Nie potrafię teraz określić, czy znaleźliśmy się w tym właściwym miejscu, czy w jakimś lokalu dla turystów. Lody były niedobre, jak na Włochy. Wiem jedno – popełniłam ogromny nietakt zamawiając cappuccino po godzinie 12. Kelnerka nie pokręciła nosem, nie wyrzuciła nas też za drzwi, więc zaczynam dochodzić do wniosku, że wybraliśmy kawiarnię pisaną jedynie małą literą.
Triesteński system kawowy, czyli jak tutaj nazywa się kawę:
Nero – espresso w filiżance
Nero in B – espresso w szklance
Deca – bezkofeinowe espresso w filiżance
Deca in B - bezkofeinowe espresso w filiżance
Capo – espresso macchiato w filiżance
Capo in B - espresso macchiato w szklance
Capo deca – bezkofeinowe espresso macchiato w filiżance
Capo deca in B - bezkofeinowe espresso macchiato w szklance
Co to za pomysł z tą kawą bez kofeiny?
W drodze na przystanek autobusowy zupełnie przypadkiem wpadliśmy na poetę. Zgubił klucze do mieszkania i poprosił o nasze. Dziwny przypadek.
Autobus miejski wywiózł nas krętymi ulicami w górę. Okazało się, ze dwa autobusy o tych samych numerach, jadą w dwa różne miejsca. Musieliśmy się wrócić, ale kierowca był na tyle uprzejmy, że wszystko nam wytłumaczył. I tak trafiliśmy przed niebieski znak...