I znowu jesteśmy w Trieście, a Konfucjusz dryfuje na mydelniczce do Izraela, którą ukradł Marcinowi w Banja Luce. Zniknęła.
Bardzo wcześnie rano poszliśmy na dworzec autobusowy. Było jeszcze ciemno. Autobus do Triestu o 6.30. Szybka kawa, rogalik i jedziemy! Podróż trwała zaledwie 1,5 godziny. Sms do poety, że wracamy. Zabrał przecież nasze klucze. Naszczęście będzie na nas czekał...
Nadszedł czas pożegnań. Zostawiam Triest, Marcina, poetę, Brazylijczyka, Jamesa Joyce'a, biorę papierowa torbę z jedzeniem (dziękuję) i wyruszam do Ceseny, gdzie mają mnie za Rosjankę.
Pociąg, godzina 13, cztery godziny i jestem w Bolonii. Kiedy odjeżdża się z Triestu, za oknem rozciągają się tak piękne widoki, że naprawdę chciałabym tutaj zamieszkać w domku na wzgórzu (dużo tu takich) z tarasem z widokiem na morze!
W połowie drogi do mojego przedziału dosiadła się Murzynka. Za nią 3 Rosjan. Włochy bez Włochów. Jednak jednego mężczyzny nie dało się nie zauważyć. Darł się w korytarzu na czarnoskóra kobietę z dzieckiem. Nie dosłyszałam o co chodzi, ale brzmiało to bardzo poważnie. W końcu zrozumiałam, że to tylko ten włoski sposób mówienia. Mężczyzna chciał po prostu WYRAŹNIE wytłumaczyć, że kobieta pomyliła przedział i siedzi nie na swoim miejscu (numer miejsca przydzielony na bilecie). Kiedy zrozumiała, wymienili się uśmiechami. A mi się zawsze wydaje, że Włosi mają jakiś problem. Na ogół że są źli, albo maja o coś pretensje. Ale jak może to ocenić człowiek z kraju, w którym zima trwa cały rok?