Lot trwał godzinę. Cofamy się o godzinę. Jest 8 rano. Ruch na lotnisku w Yogyakarcie spełnia indonezyjskie standardy. Pędzą nas po płycie lotniska. Pasażerowie przylatujący mieszają się z odlatującymi, więc tak naprawdę można się załapać na podróż na gapę. Po wejściu do terminalu wita nas grupa muzyków grających gamelan. Odnoszę wrażenie, że są to te same osoby, które poznałam kiedyś w świątyni Prambanan, które uczyły nas grać na swoich instrumentach. Dotarcie z lotniska do Yogyakarty jest bardzo proste. Stacja kolejowa znajduje się po drugiej stronie ulicy. Zaczepia nas taksówkarz, który twierdzi, że nie ma takiego miasta jak Yogyakarta. Idzie za nami aż do kasy biletowej. Rezygnuje dopiero w momencie, kiedy dostajemy bilety. Pociąg jedzie 20 minut. Nieopacznie wysiedliśmy stację za wcześnie co zaskutkowało kłótnią i prawie wzajemnym pobiciem się. W drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w restauracji Gudeg Yu Djum, gdzie podano nam między innymi brązowe gumowe jajka. Próbowałam je później przygotować w domu wg przepisu mamy Bertin, ale nie wyszły. Nie mam pojęcia jak oni je robią, ale są naprawdę dobre. Po przeciwnej stronie sali siedziała grupa mężczyzn, wyglądających trochę jak biznesmeni, którzy bardzo chcieli mnie zaczepić. Może lepiej nie wiedzieć, co mówili, ale ich zachowanie sprowadziło właściciela z interwencją, który ich uciszył. Po obiedzie ruszyliśmy dalej. Z małymi kłopotami wkońcu znaleźliśmy nasz hotel. Stary dom w tradycyjnym stylu, z dużym zielonym dziedzińcem, na który wychodzą pokoje, 10 minut od ulicy Malioboro. I znowu Niemcy.
Informacje praktyczne:
bilet z lotniska do Yogyakarty - 20 000 rupii (ok. 6zł)
obiad w restauracji - 10 000 rupii (ok. 3zł)
Hotel:
Ndalem Mantrigawen
Jalan Mantrigawen Lor No. 15
Kraton
Yogyakarta
cena 240 000 rupii za dwie noce za pokój bez łazienki z wiatrakiem