Ostatni dzień lipca. Zahaczając o rodzinny Zagnańsk, wyjechaliśmy z Łodzi i docieramy do Krakowa. Jest piątek, późny wieczór. Po wykonaniu paru telefonów do znajomych, okazuje się, że nie mamy gdzie spać tej nocy. Planowany pociąg do Przemyśla odjeżdża o godzinie 4 20. Udajemy się więc do byłego mieszkania Kubusia – kolegi Radka, który miał do nas dołączyć po paru dniach na Ukrainie. W starym mieszkaniu w kamienicy przy dworcu, zostaliśmy ugoszczeni wódką, zostawiliśmy plecaki i dalej na Kazimierz. Po żmudnych poszukiwaniach miejsca spotkania, znaleźliśmy Żarówę i Steca, raczących się piwem, ustalających cel podróży. W toku dalszych pogaduszek, miejsce noclegowe samo się znalazło, wystarczyło wrócić do starego mieszkania i przemieścić bagaże. Operacja odbyła się szybko i sprawnie. Jest już późno. Śpimy wszyscy w jednym łóżku. Stec dołączył później, wracając z nocnych vojaży.
I co dalej? Nikomu się nie chce wstać. Budziki dzwonią o 3 30. Zbyt krótko spaliśmy. W rezultacie jedziemy taksówką. Na dworcu ogarnęło nas ogromne zaskoczenie. Pociąg, którym mieliśmy jechać do Przemyśla, w ogóle nie istnieje. Lecz mimo to, widzimy go na peronie. Zbiorowe przewidzenia? Był to pociąg rzeczywiście do Przemyśla, ale opóźniony o ponad godzinę. Tak jakby stał i czekał na nas. Przedziały i korytarze zawalone po sufit. Mamy miejsca specjalne przy kiblu. Hura! Jedziemy!