Po godzinie 8 00 byliśmy w Przemyślu. Miłe śniadanie na murku na jakimś placu (uwielbiam takie śniadania w plenerze, w zależności gdzie się trafi, nigdy nie wiadomo w jakich okolicznościach będziemy zjadać kanapki i pić mleko). Później formalności, wymiana pieniędzy w kantorze, bus do Medyki i już widać zatłoczone przejście graniczne. Był okropny upał i ani kawałka cienia. Kilka godzin staliśmy w tłoku. Ludzie z plecakami, grube od ukrytych pod ubraniami paczek papierosów Ukrainki - przemytniczki, albo Ukrainki taszczące przeźroczyste torby z kocami przedstawiającymi psy i koty, wszyscy chcą przedostać się na drugą stronę. Ukrainki były na tyle bezczelne, że pchały się pokrzykując „-Przepuście nas! My Ukrainki! My mamy pierwszeństwo!”. I pchają się, nie patrząc, przechodzą pod barierkami. Broń boże nie zwracaj im uwagi. Pot leciał mi z czoła, ciężki plecak na plecach, było coś w tym pięknego.