Rano trzeba było znowu wracać na nasz ulubiony monumentalny, szowinistyczny dworzec z dziurami zamiast muszli i przemieszczającymi się kasami. Byliśmy bardzo przezorni, zostawiliśmy sobie spory zapas czasu, aby na pewno zdążyć na pociąg. Musiały nastąpić jakieś zawirowania czasoprzestrzeni, bowiem okazało się, że źle przestawiliśmy komórki i jesteśmy godzinę do przodu. Poszliśmy zatem na pobliski bazar zrobić zakupy. Rozłożyliśmy śniadanie na przeddworcowej fontannie. Wtedy pierwszy raz spróbowałam ukraińskiego sera. Mmmmmmm. Niektóre są słone jak nie wiem co, niektóre gumowate i niesłone w ogóle. Każdy jakby coś pomiędzy naszym białym a żółtym serem, podobne do mozarelli albo nieuwędzonego jeszcze oscypka. Coś niesamowitego. Ale kto to się zachwyca nad serem?
Jedziemy do Symferopola. Podróż trwa zaledwie 24 godziny.. Ale wszystkie wcześniej wymienione „wygody” zapewnione. Cena za 2 bilety wyniosła 150 hrywien. Jedno co mnie zdziwiło w czasie tej podróży to to, że Ukrainki rozumieją wszystko co do nich mówię, a ja ich ani trochę.
Poniżej piosenka przewodnia...