Witamy w Symferopolu, mieście niezorganizowanego ruchu drogowego. Po 24 godzinach dojechaliśmy. Dworzec jak to ukraiński dworzec. Architektura niemalże totalitarna, kolumny, gzymsy, ornamenty. Prawie jak w starożytnej Grecji. Tylko zamiast posągu boga z brązu, wylegiwująca się postać Lenina. Żeby tego było mało, nad wszystkim świeci czerwona, komunistyczna gwiazdka. Uroczo.
W stronę miasta… tłok, sznury samochodów, hałasujące klaksony, chaos i zawodząca przez głośniki pani informatorka kolei. Jej głos brzmiał niezrozumiale, przypominał mi śpiewy „anianianiania..” ze stacji telewizyjnej Al Jezira.
Za posągiem Lenina rozciągał się mały park, w którym zjedliśmy śniadanie. Miłe miejsce okrążane przez wyjące samochody, marszrutki i trolejbusy.
Wrócimy tu jeszcze niejednokrotnie, ale teraz musimy jechać dalej.
Chcieliśmy do Kerczu. Brak połączeń, chociaż wydaje mi się, że jednak gdzieś one były. W rezultacie trafiliśmy do Teodozji…