Kilka dni spędzamy we Lwowie. Już nigdzie nie musimy się spieszyć i z nikim nie trzeba się umawiać. Mamy mnóstwo wolnego czasu. Wyruszamy na miasto. Cel pierwszy: znaleźć śniadanie. W małej, bardzo przytulnej pizzerii jemy risotto. Pierwszy ciepły, normalny posiłek! Pierwsza kawa od dwóch tygodni! Szalejemy. Szwędamy się uliczkami, zwiedzamy, przysiadamy na ławeczkach słuchając ulicznych grajków, szperamy w sklepach ze starociami szukając starych aparatów fotograficznych (konkretnie miałam nadzieję, że znajdę Kieva 88 za grosze (: ). Trafiamy do kawiarni w podwórku starej kamienicy, gdzie, jak się później okaże, każdy przedmiot, łącznie z krzesłami, stołami, można sobie kupić i zabrać do domu (szkoda że nie jesteśmy samochodem…). Pod kościołem spotykamy dziadka grającego na skrzypcach. Polak. Opowiada nam historię swojego życia.
Czas miło nam płynie we Lwowie.
Noc. Hotel Arena. Budzi mnie skrobanie do drzwi. Ktoś stuka, puka i szarpie za klamkę. Budzę Radka. Panikuję i daję mu gaz. Radzio podchodzi do drzwi.
Ja: - Nie otwieraj! Zadźgają cię!
Radzio: - Kto tam?
Głos zza drzwi: - Ałałałagagałałaaa aaauaaaa…………
Hmm. Nie wiem co to było, ale zniknęło. Następnego dnia korytarz usłany był kałużami….