Pierwsze wrażenie z Gili niesamowite. Myślałam, że taka niebieska woda, to tylko efekt na zdjęciach. Gorzej tylko było z noclegiem. Wszędzie full, a jeśli już znalazło się coś wolnego, kosztowało 200-250 000Rp i więcej. W końcu udało nam się znaleźć pokój za 150 000Rp u miłej pani, która znała raptem kilka słów po angielsku. Po wyspie kręcą się młode chłopaki, którzy naganiają na hotele i są zarazem tłumaczami w takich wypadkach.
A w pokoju łóżko 2-osobowe, prysznic, normalny kibel i stolik z bambusa na tarasie. Wszystko czyste i śniadanie w cenie.
Po ulokowaniu się na miejscu poszliśmy z Piotrkiem coś zjeść do pobliskiego baru. Zamówiliśmy cap cay - dostaliśmy kupę ryżu na środku i różności dookoła - kawałki kurczaka, tofu, ziemniaki w panierce, jajko, makaron. Pycha! I niedrogo. Soku z owoców nie było, ponieważ akurat wyłączono prąd na wyspie.
Później spacer po plaży i mnóstwo kawałków porozrzucanej rafy koralowej. W końcu doszliśmy do knajpki. Wszędzie tutaj mają takie domki z bambusa i trzciny na podwyższeniu bez ścian, gdzie na środku stoi stolik i poduchy. No cudownie. Zalegliśmy w takim domku na dłuższy czas i nie mogliśmy się stamtąd ruszyć.
Wracając w stronę hotelu natknęliśmy się na koncert reggae w innej knajpce. Weszliśmy. Okazało się, że akurat mają happy hours, więc zamówiliśmy dwa drinki, a dostaliśmy w rezultacie cztery. Zespół bardzo fajnie grał na czele z wokalistą, który miał bujną czarną szopę na głowie.
Dalszą drogę do domu oświetlały nam tylko świeczki - prądu nadal nie było. Jak się później okazało, to tutaj normalne, bo co 3 dni tak wyłączają.
Obudziłam się przed 4. Równo o 4 zaczął nadawać facet z meczetu, a ponieważ na dworze było cicho jak makiem zasiał, śpiewy miały podwójną moc.
No nie potrafią tutaj śpiewać...