Radek z Piotrkiem wyjechali o 6 rano na motorowerze. Piotrek miał zawieźć Radzia w okolice wulkanu Rinjani, wrócić do hotelu i pojechać dalej ze mną na Gili. Okazało się, że Rinjani jest dalej niż myśleliśmy i zamiast o 9-10, był z powrotem o 12.30. W między czasie spakowałam nas i wyniosłam się z hotelu przed 12. Czekając w restauracji przy plaży zaczepiało mnie milion sprzedawców i miejscowych gawędziarzy. Musiałam wychwalać uroki Indonezji i dowiedziałam się (znowu), że wyglądam jak Japonka albo jakaś inna Azjatka. Kiedy Piotrek się zjawił, oddaliśmy motorower i przystąpiliśmy do akcji "zdobyć tani transport do Pemenang".
Stanęliśmy przy głównej ulicy. Co chwilę podjeżdżały do nas bemo (transport publiczny), ale każdy z kierowców wymyślał coraz to bardziej absurdalną cenę - za 18km chcieli 75-100 000Rp! Jeden nawet próbował mnie zaczarować, że droga jest pod górkę i ma dużo zakrętów, więc zużywa się więcej benzyny... W końcu znalazł się taki za 30 000RP (za 2 osoby). Jedziemy.
Droga rzeczywiście była miejscami stroma i pozakręcana, ale widoki cudowne! Plaża, morze, palmy i łódki pod nami. W bemo jechało z nami kilka Indonezyjek (bemo wygląda jak mała Nysa, z dziurą z tyłu bez drzwi i ławkami po bokach), które wysiadały gdzieś po drodze. Została z nami jedna kobieta, kiedy kierowca skręcił wgłąb wioski i zawiózł ją pod same drzwi, po czym wysiadł i wniósł jej do domu wory z ryżem. Wioska niesamowita - piach, palmy, prowizoryczne domy z bambusa wyglądające, jakby miał je złożyć pierwszy podmuch wiatru. Ludzie przyjaźnie do nas machali i bardzo się nam przyglądali. Życie toczyło się tam baaaaaaaaaaaaaaardzo leniwie.
Do Pemenang dojechaliśmy w godzinę. Po drodze o mało co nie zderzyliśmy się z "dorożką" (jeżdżą tu takie drewniane skrzynie zaprzęgnięte w konia), która wyjechała na nas z boku. Kierowca wyraźnie się zdenerwował.
Z Pemenang dojechaliśmy dorożką za 10 000Rp do Bangsal (oddalonego o 5 minut). W budynku portu kupiliśmy bilety na łódkę po 10 000Rp. Znana zasada - odjazd jak będzie pełno. W tym wypadku 20 osób. Chłopak, którego tego samego dnia poznałam w hotelu Lina, zaproponował nam zrzutę na łódkę - 5 osób po 40 000Rp. Mówimy, że zaczekamy, bo i tak kupiliśmy już bilet. W rezultacie sami zapłacili, a i tak dosiedli się wszyscy z normalnymi biletami (oprócz nas, bo nas nikt nie zawołał...).
W sklepie pewien młody chłopak ostrzegł mnie, żebym na siebie uważała.
Na naszą łódkę czekaliśmy około godzinę. Bardzo miła podróż. Ludzie z pakunkami i jajkami, fale i byliśmy cali mokrzy.