I tak znaleźliśmy się na kolejnej stacji, 50km od Zagrzebia. Nikt, ale to absolutnie nikt nie jechał w tamtym kierunku, pomimo że była to autostrada na... Zagrzeb.
Przy dystrybutorze zatrzymał się duży biały samochód. Taki minibus, nie znam się. Włoskie numery. Czy jest sens podejść i zapytać? Włoch, to nie zabierze. Marcin jednak postanowił spróbować i zagadał, po włosku, usmarowany pasztetem z poprzedniej stacji benzynowej.
- Jesteśmy studentami, jedziemy do Banja Luki...
Mężczyzna spojrzał się na nas badawczo, ale w jego twarzy było coś miłego. Wzbudzał zaufanie. No przynajmniej moje, już po pierwszej sekundzie.
- Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Świetnie mówisz po włosku.
- (...) Obydwoje byliśmy tam na wymianie.
Po chwili namysłu...
– Dobrze, zabiorę was. Zabiorę was do... (pauza)
– Do...?
– Niedaleko Banja Luki.
Co za radość. Skakaliśmy jak głupi.
– Tylko załatwię coś tutaj w sklepie.
Po 10 minutach mężczyzna wrócił ze swoją córką i ojcem (prawdopodobnie). Wsiedliśmy wszyscy do samochodu.
– Macie dzisiaj szczęście.
Przewiózł nas przez całą Chorwację (cała Chorwacja oznacza chorwacki odcinek, który musieliśmy przebyć), prawie pod samą granicę w Gradišce. Żegnając się przy zjeździe z autostrady, dostaliśmy wizytówki. Okazało się, że ten wysoki mężczyzna, z budzącą zaufanie twarzą, jest Serbem. Ma na imię Dragoslav, mieszka w Trieście i często jeździ do Polski, ponieważ zaopatruje lukaparki w jakieś sprzęty. Poprosił Marcina o numer telefonu, bo dobrze jest mieć kogoś ze znajomością i włoskiego i polskiego na przyszłość.