Musieliśmy odespać wczorajszy dzień, który okazał się być bardzo długi. Wstaliśmy o 12. Konfucjusz nadal jest z nami.
Poszliśmy do miasta. Gdyby nie gigantyczne arbuzy na straganach, pomyślałabym, że jesteśmy w Polsce. W barze zamówiliśmy sobie jedzenie – placek przypominający ciasto francuskie, sprzedawany na wagę. Marcin wziął wersję z mięsem, a ja z ziemniakami. Dosiadł się do nas chłopak, który stwierdził, że obcokrajowcy w Banja Luce to rzadkość. Zaprosił nas do kawiarni, gdzie umówił się z kolegami. W końcu kawa! Postawili nam piwo, wypili i poszli, a my zostaliśmy.
-To może jeszcze jedno piwo?
Godzina później.
-To może jeszcze jedn piwo?
I tak dalej.
Zanim się obejrzeliśmy, zrobiło się ciemno i stwierdziliśmy, że może powinniśmy pójść do Jeleny i Ogniego do Centrum. Na miejscu okazało się, że się bardzo o nas martwili, bo od wczorajszej nocy nie daliśmy znaku życia. Ale my jesteśmy świniami...
Dostaliśmy zaproszenie na kolację ze wszystkimi uczestnikami projektu (Kolację mieliśmy zapewnioną codziennie. Potraktowali nas jak swoich). Samochodami pojechaliśmy gdzieś na obrzeża miasta, do dziwnego miejsca, który wyglądało jak jakaś duża gospoda. A tam góra jedzenia, hektolitry piwa i muzyka na żywo. Prawdziwa bałkańska uczta! Gdyby nie samochód, potoczyłabym się do domu.