Pociąg odjeżdża dopiero o 21. Jest już zupełnie ciemno. Mijamy kilka stacji. Wszystkie wyglądają tak samo. W takich warunkach, ciężko będzie znaleźć coś do spania. A tak naprawdę nie myliśmy się od 4 dni. Mi już nic nie przeszkadza. Całkowicie pochłonął mnie urok biegania z plecakiem.
Dojechaliśmy. Stacja Bakczysaraj. Wysiadamy z pociągu. Od razu zaczepia nas siwy facet w średnim wieku i pyta, czy nie chcemy pokoju. Chcemy! Pan spadł nam z nieba. Po chwili podbiega jego żona, przeeemiiłaaa. Przedstawia się – Natasza. Mąż się chyba nie przedstawił. Nie dość, że trafił się nam nocleg, to jeszcze zawieźli nas sa-mo-cho-dem.
Domek na obrzeżach miasta. Prawdopodobnie odziedziczony po zmarłych rodzicach (w przedpokoju wisiały stare fotografie starego małżeństwa, a wystrój przypominał, jakby to powiedział mój kolega, „wczesny babcianizm”). Domek jakiś taki podzielony. Z podwórka można dostać się do dwóch przeciwległych części mieszkalnych, do łazienki i do kuchni. Kibelek jest jakby w samym rogu działki. Do tego stolik, ławka, krzesła, wszystko do dyspozycji przyjezdnych. Warunki po prostu boskie! Natasza oprowadziła nas po całości, pokazała nam nasz pokój. Nawet przyniosła rozgałęziacz do gniazdka. No naprawdę przeeemiiiłaaaa. I do tego mówiła do nas „rybeczki”. Całość – 30 hrywien.
Legliśmy na łóżko, pomajstrowaliśmy chwilę przy gniazdku i pod prysznic. Zimna woda ze zbiornika na dachu. Niczego więcej nam nie trzeba. Zjadamy arbuza, którego nosiliśmy w plecaku od kilku dni i spać.