Do Odessy dotarliśmy o 7 rano. Od razu zauważyłam, że to jakiś moloch. Tutejszy dworzec moim zdaniem spokojnie mógłby konkurować z Symferopolem, a nawet ze Lwowem, gdyby przeprowadzić wybory na miss dworca. Wielki, przegadany i taki ukraiński. Rozpoczynamy poszukiwanie Kubusia. Wychodzimy na schody otwierające się na miasto. Nigdzie go nie widać. Nie odbiera telefonu. Hmm. Trudno, czekamy. Kubuś pojawił się po 1,5 godziny. Jesteśmy teraz w trójkę. Biedak pół nocy tułał się po nabrzeżu w poszukiwaniu taniego noclegu. W końcu znalazł coś za niebagatelną sumę 100 hrywien! Co za miasto. Stoją baby. Wszystkie oferują pokoje. Żadna nie schodzi poniżej tej sumy.
Odessa mnie osaczyła. Nie chcę zostać tu ani chwili dłużej. Nie polubiłyśmy się i, jak się później okaże, ze wzajemnością.
Jedziemy marszrutką do portu. Jest taki ścisk, że nie możemy wysiąść na naszym przystanku. Kierowca zamyka drzwi, chce odjechać, jakaś baba drze się na niego. Uciekamy. Port. Wagony, żurawie, statki transportowe, wszystko. Przed oszklonym budynkiem, ku mojemu zaskoczeniu, pierwszy raz nie stoi posąg Lenina, ale embrion, będący prawdopodobnie jego zalążkiem. Godziny spędzamy w informacji, nie mogąc zrozumieć, że jakto?! Tylko jeden prom pływa do Turcji?! Tylko w soboty?! Trzeba zarezerwować bilet 50 lat przed?!
Nie byliśmy szczęśliwi. I nie mogliśmy tak tego zostawić. Postanowiliśmy znaleźć inne rozwiązanie i dostać się do TURCJI!
Długo szwędaliśmy się po porcie. Pytaliśmy robotników na Caledonii (jeden jedyny i niepowtarzalny prom płynący do Stambułu wyglądający jak „Statek miłości”; wypływa w soboty, wraca we wtorki; koszt one way: od 890 do 3760 hrywien, koszt w dwie strony: od 1690 do 5030 hrywien). Próbowaliśmy dostać się na keję, przy której stały statki transportowe. Nie dało się. W końcu poszliśmy próbować załapać się na statek prywatny…
Keja. Para młoda wraz z korowodem gości weselnych pozuje do zdjęć. Szczęśliwi właściciele jachtów opalają się na pokładach. Nie wygląda to jak Mazury. W kokpicie jednego jachtu siedzi pięciu mężczyzn. Podchodzimy do nich i lamentujemy:
- Chcemy dostać się do Turcji. W kasie nie ma już biletów. Zabierzecie nas? (Please, please)
- To jest jacht prywatny… (…) Jesteśmy różnej narodowości. (spojrzenie na amerykańską flagę – co za szpan, Amerykanie mówiący płynnie po rosyjsku..) Nie możemy was zabrać… (…) I’m sorry. (spadajcie, fuck off!)
Szkoda. Problem tkwił w tym, że jakimś cudem, żadna łódka nie płynęła do Turcji. Żadna oprócz dwóch, które się przyznały, albo ktoś się wygadał. Była jeszcze ta druga. Biegał po niej kilkuletni chłopiec z wiadrem i szczotką. Próbowaliśmy z nim porozmawiać, kiedy pojawił się jego tata.. Chłopiec równo sypał, że tak, płyną do Turcji i pewnie nawet od razu by nas zabrał, gdybyśmy mięli przy sobie garść cukierków. Z każdą sekundą jego tata denerwował się coraz bardziej, coraz mocniej dając mu do zrozumienia, że jak tylko nas spławi, dostanie porządne lanie. Do widzenia!
Poczułam się jak przemytniczka narkotyków. Albo diamentów. Hlip.
Długi dzień zapowiadał się w Odessie. Straciliśmy zapał i nadzieję. Promu nie ma, więc trzeba wymyśleć teraz coś innego. Pluję sobie w brodę, że nie zaplanowałam tego wcześniej. Ze spuszczonymi głowami udaliśmy się na Schody Potiomkinowskie (ciągle te schody), żeby to przemyśleć, a przy okazji zjeść obiad. Jest słoneczne popołudnie, Dookoła siedzą grupy młodych ludzi, coś się dzieje. Każdy z nas wyciąga to co ma i jemy. Dzwonimy do znajomego, który kiedyś płynął z Ukrainy do Turcji. Tak. Płynął z Jałty……………………………………………………………………….. .
W tym momencie moja cierpliwość się kończy. Z Jałty?! Byliśmy w pobliżu kilkanaście godzin temu! Jesteśmy głupi, że wcześniej tego nie sprawdziliśmy! Wracamy na dworzec. Siedzimy na schodach i dumamy. Spotykamy Polaków, którzy polecają nam nocleg u księdza (spotkamy ich jeszcze kiedyś we Lwowie). Z Kubusiem postanowiliśmy iść na drugą stronę ulicy poszukać rozwiązania w informacji turystycznej. Pani nie potrafiła nam odpowiedzieć na pytanie, czy z Jałty pływają jakieś promy. Ryzykujemy. Kupujemy bilety do Symferopola. ZNOWU! Jak zwykle nie ma na dzisiaj. Błądzimy gdzieś na tyłach dworca w poszukiwaniu marszrutki jadącej poza miasto. Powoli ściemnia się i wszystko wygląda przerażająco. Rynek, śmieci w błocie, szarzy ludzie i chaos. W końcu znaleźliśmy. Uciekamy z Odessy. Nie będziemy tutaj spać……… . Ręce mi opadły („jak suche czereśnie”).
Pozytywnym akcentem tego dnia była scena z podziemia. Stoimy właśnie w kolejce do kiosku. Popołudnie w środku miasta. Przed nami dwoje panów. Kupują coś. Kupują, albo raczej… zamawiają. Sprzedawczyni wystawia dwa kieliszki (setki), dwa talerzyki z cytryną i polewa. Hluuup! I poszli…
Nie byliśmy oryginalni, bo kupiliśmy tylko kilka paczek papierosów Prima Lux…