Z Odessy wyjeżdżamy już po zmroku. Zbliża się 22. Dojeżdżamy do maleńkiej turystycznej mieściny. Wysiadamy. To chyba tutaj mieliśmy się zatrzymać. Chociaż w naszej obecnej sytuacji, to wszystko jedno. Byle było gdzie rozstawić namiot. Mnóstwo ludzi. W końcu piątek. Ulice przyozdobione są kolorowymi lampionami. Takie to chińskie. Trafiliśmy na jakieś święto. Rezygnacja daje nam się we znaki. Atmosfera robi się napięta. Miejcie się na baczności. Idziemy w stronę morza. To jest jakieś na moje oko 15, 20 minut od przystanku. Bloki, bloki. Plaża wyraźnie znajduje się poniżej poziomu wszystkiego. Na „skarpie” porozbijało się milion osób. Trwa wielka impreza wzdłuż całego wybrzeża. Ludzie świętują w swoich samochodach, palą ogniska, a w oddali słychać dyskotekę. I nie są do nas przyjaźnie nastawieni. Czorne More jest rzeczywiście czarne. Siedzimy chwilę na piasku i jemy kolację. Nikt się do siebie nie odzywa. Chłopaki sączą jedno piwo na dwóch. Rozbijamy się pod drzewem. Atmosfera robi się o tyle pikantniejsza, o ile mamy jeden namiot – dwójkę. Spać z trzema wypchanymi plecakami, to tak jakby leżała obok nas dodatkowa osoba. Tak zapowiada się noc we troje z wypchanym tłuściochem.
Do widzenia. Do jutra.