Kierowca wysadził nas na środku drogi. Jest jakiś budynek ze szlabanem, ale oczywiście to nie tutaj. Nie może być przecież tak prosto. Musi być po ukraińsku. Ręką machają, że to tam za mostem w lewo. Idziemy. Pod nami rozpościera się obrośnięta zielskiem skarpa, tory kolejowe i wagony. Docieramy do ładnego budynku. Nie. To jeszcze nie tutaj. Pan kieruje nas pod most. (?!!) Tak, jest port. Tylko że nie prowadzi do niego żadna ścieżka, żadne schody, nic. Toczymy się nasypem. Jesteśmy na dole. Po lewej stronie ciągną się tory z wagonami towarowymi, a po prawej – mury z drutem kolczastym. Wzdłuż tego wszystkiego stoi około 30 gruzińskich tirów…. Sceneria jak z hollywoodzkiego filmu. Czekałam, aż zaczną do nas strzelać. Mijamy tira po tirze. Na końcu jest! Mały budyneczek. Wchodzimy. Na parterze wita nas 30 par gruzińskich oczu. Wszyscy nerwowo palą papierosy. No ja się im nie dziwię. Pewnie zatrzymali ich tutaj ze względu na wojnę. Wchodzimy na piętro do biura. Za otwartymi drzwiami siedzi blondynka w garsonce. Tylko siedzi, bo nie może udzielić nam żadnych informacji. Ona nie wie, kiedy i jakie statki stąd odpływają. Każe przyjść w poniedziałek. O żesz…. Viva Ukraina!