W nocy nie mogłam zasnąć. Nie dość, że pościel syfiasta, do tego ktoś się mył, wpuszczał wodę do wiadra i wylewał. Brzmiało to, jakby siedział w naszym pokoju. Rano Piotrek powiedział, że obudził się w środku nocy, bo coś chodziło po naszym dachu, piszczało i kwiczało i nie było to wielkości szczura...
W hotelowej jadalni, na świeżym powietrzu, dostaliśmy śniadanie - kawa i suchy, ostry ryż z jajkiem sadzonym na wierzchu. Plus był taki, że było tego bardzo dużo.
Od razu znalazł nas kierowca, jak to zazwyczaj bywa, sam. Umówiliśmy się, że zawiezie nas do Senggigi.
W pokoju podczas pakowania okazało się, że mięliśmy gościa. W skalniaku siedział gigantyczny (jak na standardy europejskie) pająk.
Facet zawiózł nas do Senggigi za 100 000Rp za naszą trójkę. Jazda trwała około godziny, standardowo w samochodzie nie działał prędkościomierz, a pan powiedział, że jego auto jest jak Porshe.
Na miejscu znaleźliśmy hotel. Nazywał się Lina, 150 000Rp za pokój, bez śniadania. Była tutaj hotelowa restauracja z wyjściem na plażę, nad samym morzem! Pięknie! Poza urokami hotelu nic innego mnie tutaj nie zachwyciło. Miasteczko okropne, dziwne i drogie. Wydawało mi się, że Bali powinno być najdroższe ze względu na turystów, ale bardzo się pomyliłam. Ceny w Senggigi są kilkakrotnie wyższe.
Dla przykładu:
- wypranie bluzki w Kucie - 1300Rp - tutaj 4000Rp
- internet w Kucie - 9000Rp/h - tutaj 18 000RP/h.
Jak dla mnie, jedynym plusem są piękne widoki morza, plaża.... i to chyba wszystko. Ogólnie nie mam dobrego humoru.
Wieczorem poszliśmy do restauracji obok naszego hotelu na owoce morza. Zamówiłam mega krewety z grilla w maśle czosnkowym. Dostałam wielki talerz ponadziewanych na patyki potworów morskich z głową, oczami, nóżkami i ogonem. Całkiem dobre, tylko nóżki drapią w gardło.
W nocy znowu coś biegało po dachu. Ptakokot powrócił...