Kiedy rano brałam prysznic, do łazienki wskoczył Radzio, krzycząc "Trzęsienie ziemi!". Pomyślałam, że to raczej w głowie mu się trzęsie po wczorajszej wielonarodowej kolacji. Weszłam do naszego bungalowa (łazienki są zazwyczaj murowane i niżej od całego, bambusowego domku) i naprawdę się trząsł! Na dworze ktoś zaczął krzyczeć, a domek drżał...
Dotarliśmy na Gili Meno. Public boat o 8.30 za 20 000Rp. Jak można się spodziewać, na miejscu dorwał nas facet i zaprowadził do hotelu. 100 000Rp wytargowane, bo niby wyższy standard, szpitalny wystrój, brak wiatraka oraz drzwi do łazienki i słona woda w kranie.
Na wyspie pustki. Liczba mieszkańców - 300. Do tego będzie mi brakować Fatimy.
Dzisiaj jest ostatni dzień ramadanu. Krążą plotki, że jutro wszystko będzie pozamykane, bo muzułmańskie święto. Mimo to udało nam się kupić bilety na shuttle bus (kupujesz bilet i wiozą cię w dane miejsce z przesiadkami różnymi środkami transportu - w zależności dokąd zmierzasz) do Kuty na jutro rano (cena 200 000Rp). Chłopak w biurze zapewnił, że wszystko będzie działać...
Snując się po wyspie trafiliśmy na stragan pewnego dziadka. Papa Botol - handluje starociami różnymi - od małych figurek, misek, szkatułek po maski i inne wynalazki. Kupiłam u niego dwie drewniane miski ze zdobieniami z masy perłowej (w jednej misce były jeszcze resztki cukru) i coś szczególnego - drewnianą lalkę, z którą później będą małe lotniskowe przygody.
Wieczorem dostałam smsa od taty, że na Bali dzisiaj rano było trzęsienie ziemi....